Posty

Jestem jak najbardziej żywa

Niedługo minie rok, odkąd cokolwiek napisałam na blogu. Czasem o nim zapominam. Odruchowo daję do niego linki na wszystkich kontach, które zakładam, szukając sobie nowego miejsca w sieci. Jednak coraz rzadziej na niego zaglądam. Czuję, że to zdecydowanie nie fair wobec tych, którzy są tutaj ze mną aż do dziś, mimo wszystko; mimo monotematyczności, niekiedy użalania się nad sobą i ogólnego rozbicia psychicznego. Mój blog absolutnie nie nastraja optymistycznie, ale to głównie  dlatego, że ja nie umiem pisać optymistycznie. Zauważyłam to ostatnio - że najlepiej pisze mi się wtedy, kiedy moje samopoczucie ma się średnio, samoocena spada w dół, a kolejny życiowy zakręt zbliża się wielkimi krokami. Gdybym miała gdzieś przynależeć, to byłabym dekadentem. Chciałam się zameldować, że jestem, żyję i pamiętam. Mam się całkiem dobrze, naprawdę. Skończyłam jedne studia, zaczęłam drugie, szukam pracy, udzielam korepetycji. Może fakt, że nie mam za dużo wolnego czasu, skutkuje tym, że nie mogę 

Ciche dni

Czasami czuję się, jakbym chodziła obok depresji na palcach. Cicho, ciuchteńko. Wciąż ze wstrzymanym oddechem. Czasem mam wrażenie, że zaraz zabraknie mi powietrza. Że się uduszę. Albo pęknę i zaczerpnę głęboko tchu, z ulgą. A ona to usłyszy. Leniwie uchyli jedno oko i zerknie. Przeciągnie się i z przeciągłym ziewaniem rozejrzy się wokół. I mnie zobaczy.  Przecież to normalne, że nie lubię poniedziałków. Nikt nie lubi, to nic zdrożnego. Wtorek to właściwie powtórka poniedziałku, więc też mogę go nie lubić. Środa jest taka środkowa. Ani to początek, ani koniec tygodnia, czy da się lubić taki dzień? Czwartek przed piątkiem jest taki męczący. Taki ospały, taki niewiadomojaki i mamy chujowe zajęcia, ale w piątek już będzie lepiej. Piątki lubi każdy, to początek weekendu, to wstęp, przedsmak całych czterdziestu ośmiu cudownych godzin, które możemy wykorzystać tak, jak chcemy. Ale ich też nie lubię. Nadchodzi sobota, a ja mogę myśleć tylko o tym, że nie chce mi się wychodzić z łóżka, że

Pokolenie IKEA. Kobiety

Obraz
Kiedy czytam, bo czytam nadal, mam chwile zwątpienia. Wątpię wtedy w siebie. W autora. W pokolenie. W ludzi. Zastanawiam się, dlaczego nie doszłam jeszcze do wniosku, że szkoda mi czasu. Chociaż w zasadzie doszłam. Do takiego wniosku, oczywiście. Był on jednak niewystarczająco przekonujący jak widać, bo dalej brnę w Pokolenie IKEA . I nie szkoda mi czasu.  Mam wrażenie, że ta książka jest kiepskim żartem. Taką kpiną prosto w twarz. Greya bym nie przeczytała. Niezależnie od tego, jak bardzo ktoś by to zachwalał i jak bardzo by mi podsuwał. Tutaj było trochę inaczej. Kilkakrotnie na Facebooku natykałam się na cytaty z tej i poprzedniej książki Piotra C., które oddzielone od całości, brzmiały, może nie tyle mądrze, co po prostu trafnie i jakoś tak ironicznie. Lubię ironię. Dobra ironia mnie śmieszy i sprawia, że jestem w stanie polubić stosującego ją człowieka. Jednak ironiczne cytaty tutaj się gubią, w szarej masie traktującej o cyckach. Bo przecież nic innego się na świecie nie

Czego się boimy?

Rozwiązywałam ostatnio quiz na Youtube, który rzekomo miał mi zwizualizować i uświadomić moje prawdziwe, głęboko zakorzenione lęki. Wynik zaskoczył mnie tylko w połowie, bo chociaż odpowiadałam na pytania całkiem szczerze, daję sobie margines błędu na pewne "zależy od".  Podobno boję się klęsk żywiołowych. Boję się huraganów, tsunami i trzęsień ziemi. Gdyby przepuścić wynik przez katalizator zawierający "zależy od", być może by się zmienił. Być może okazałoby się, że moją fobią wcale nie jest szalejący żywioł, wobec którego nie mogę nic. Może okazałoby się, że jedyne czego się boję, to czasu. Czasu, którego upływ z roku na rok odczuwam coraz dotkliwiej. Czy kiedyś też tak szybko przeciekał mi przez palce? Czy też moje palce z wiekiem zrobiły się bardziej niezgrabne, nieporadne i nieumiejące niczego utrzymać już na zawsze?  Już nie czekam z niecierpliwością na Gwiazdkę, nie odliczam dni do weekendu, do wakacji, do końca miesiąca, do końca życia. Kiedy dzień

Każdy ma prawo być nieszczęśliwy

Miałam ostatnio ciekawą rozmowę ze swoją ciocią, trochę już starszą kobietą. Choć w zasadzie nie była to typowa rozmowa, a bardziej pijackie dociekania - kajam się. Siedząc na stołku w domu dziadka z kolejnym kieliszkiem wina w dłoni i czując jak z przepełnionej doniczki wycieka na mnie ciurkiem woda, stwierdziłam, pół żartem, pół serio, że życie na mnie leje. Na co uzyskałam bardzo wiele wyjaśniającą odpowiedź, że przecież jestem taka fajna, to co ja. No właśnie co ja? Mam wszystko: rodzinę, dach nad głową, jedzenie, wakacje... Umówmy się - nigdy mi niczego nie brakowało, miałam w cholerę i jeszcze trochę zabawek, gier, pluszaków, ubranek i słodyczy. Mam taką sytuację finansową, że jak przetrę spodnie w kroku to idę do sklepu, mówię "to te" i mam, ale gdybym chciała prywatną wyspę, odrzutowiec i statek to już zaczęłyby się schody i byłby problem. Norma i stabilność.  Technicznie świat idzie do przodu: komputery, smartfony, fejsbuki, instagramy, książki do rozwoju wszyst

Dzień dobry latem

Piękną jesień mamy tego lata.  Nie, żebym przepadała za latem, ale uważam, że jako taki porządek, tak w świecie jak i w atmosferze, jest raczej wskazany. Więc lato powinno się odznaczać raczej słońcem, które pali, temperaturą sięgającą w cieniu 30 stopni i litrami potu, o. 19 stopni, burze i deszcze zostawmy sobie na październik i listopad; wtedy są one jak najbardziej wskazane, bo po upalnym lecie przynoszą ulgę. Mnie natomiast przynoszą mnie. Dużo melancholii, nostalgii i ogółem całej tej otoczki, w której mogę być sobą. Herbata z cytryną i miodem, ogień w kominku, grube swetry i koc kojarzą mi się z moją ukochaną jesienią, nie z lipcem czy sierpniem. I bynajmniej nie o pogodę tak naprawdę tu chodzi, ale o emocje. Jesienią smutek jest zrozumiały i powszechny. Dużo osób twierdzi, że ma chandrę, może i ma, nie wiem. Nikomu chandry nie życzę, ale jeśli każdy ma chandrę i depresję, to łatwiej wtapiam się w tłum. Jesień jest moją porą, podczas której oglądam netflixowe seriale, piję

Faza syrenkowa

Obraz
Przedwczoraj, kiedy przeglądałam Facebooka natknęłam się na podsumowanie najpopularniejszych seriali na Netflixie, już nie pamiętam gdzie i u kogo. Na jednym z pierwszych miejsc dumnie plasował się serial syrenkowy - "Siren". Moja faza na syrenki dalej trwa, właściwie odkąd pierwszy raz obejrzałam Arielkę, od tamtego czasu uderza mnie ona raz bardziej raz mniej, jak dodamy do tego zapierające dech w piersiach ujęcia bezgranicznego oceanu, kiedy mogę sobie wyobrażać, że kamera zaraz mnie puści i tam wpadnę - to koniec. Jak chcecie się mnie pozbyć, to już wiecie co robić. "Siren" zaczyna się nieźle i... to tyle. Jako, że nie lubię mieć niedokończonych rzeczy ( wyjątkiem są Pokemony, których nie obejrzę na raz w całości... ) to wytrwałam do końca, choć czy "wytrwałam" jest dobrym słowem?  Na samym początku dostajemy kuter rybacki, na który jest właśnie wciągany połów. Rybacy odkrywają, że oprócz standardowych okazów morskiej fauny złapali też coś