Kryzys bożonarodzeniowy


Tak mi się jakoś złożyło, że tegorocznych świąt w ogóle nie czułam. I to nie tak, że przez chwilę, że wątpliwość. Nie. To była obojętność. I poniekąd przerażenie tąż obojętnością. Czy ja się muszę tak wypacykować? Czy muszę być tak mocno umalowana? Tak modnie i niewygodnie ubrana? Uważam się raczej za osobę, którą trudno czymś zawstydzić - tak dzielenie się opłatkiem wywołuje we mnie skręt kiszek. Już kilka godzin przed układam sobie stosowne życzenia. Żeby się nie powtarzać w jednym zdaniu, jeśli nie jest to zabieg celowy. Spełniania marzeń, szczęścia, miłości i... spełniania marzeń? Oryginalne. Co mogę życzyć osobie poważnie chorej? Zdrowia? Brutalne. Prawie tak samo, jak życzenie ślepemu pięknych widoków w podróży. Ale mimo wszystko życzę zdrowia i nawet te cholerne spełnione marzenia mi się nie powtarzają. Ot, taka jestem zdolna. Chociaż może to głód. Desperacja z powodu głodu. Bo to przecież podstawowa potrzeba, nie? W każdym razie Maslow tak sobie umyślił, aby zaspokajanie głodu było na szczeblu jego piramidy podstawową potrzebą,. Więc składam te życzenia, bo wtedy mogę jeść. A jestem głodna w ch*j. Kolacja wigilijna to coś, co lubię najbardziej. Na co w zasadzie najbardziej czekam. 

A prezenty? Lubię dawać. Poważnie. Ale pewnie każdy z was tak powie. Że lubi dawać i dostawać, ale bardziej lubi dawać. Ja lubię dawać. Lubię sprawiać komuś radość. Lubię wyszukiwać coś nietypowego i niepowtarzalnego. Coś, co mnie uderzy i urzeknie. I będzie idealne dla mamy, taty czy brata. Dostawanie prezentów rajcowało mnie strasznie, kiedy byłam dzieckiem. I chociaż teraz dalej lubię wyobrażać sobie, że jestem brykającym dzieciątkiem, to dostawaniu prezentów zawsze towarzyszy mi bliżej nieokreślone, ale niezbyt miłe COŚ. Ciężko mi jakoś. Bo mama zawsze się martwi, że kupili nam za mało prezentów. Że chcieliby więcej. I odpowiedz im teraz cokolwiek, wiedząc, że mają niezapłacone kredyty i najpewniej na tę "małą ilość" wzięli kolejny. 

Pogoda, choć to może głupie i pretensjonalne - była do bani. Żeby nie powiedzieć gorzej. Ja rozumiem, że Baśka szaleje na zewnątrz, naprawdę. Ale osobiście wolałabym mieć śnieg na Boże Narodzenie, niż na Wielkanoc. Kwiecień-plecień. Jasne. Ale myślę, że mówiąc "trochę zimy", nie mamy wcale na myśli zasp po kolana. 

Czekałam rok, aby skończyć "12 świątecznych opowiadań". Bo ten klimat. Teraz po fakcie stwierdzam, że klimat świąt bardziej czułam gdzieś tak w połowie listopada, bo zapuściłam sobie dawno nieoglądanego "Kevina..." i Rudolfa.

I chociaż wczoraj siedziałam cały dzień w łóżku, w moim nowym szlafroku (różowym i w kropki - miłość bardzo!), ze świąteczną herbatą i moim najukochańszym piernikiem, to gdzieś głęboko był we mnie jakiś taki smutek. 

Czy zrobiłam coś dobrego w tym roku? 
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Morze spokoju" - Katja Millay

„Moja jedyna miłości, jutro nigdy nie będzie nasze…”

Mike Carey – Przebierańcy