Zielona strzała
Dawno mnie tu nie było. Jak tak naliczę to od
stycznia. Mogłabym przejść teraz do chwili kiedy się tłumaczę, jednak zajęłoby
to zbyt wiele czasu i miejsca. Powiem jedno: MATURA. Matura i brak weny. Ciągły
stres. Jedno jest skutkiem drugiego, wpadamy w błędne koło i w ostatecznym
rozrachunku nie mamy ochoty już na nic innego. Czy mogę się pochwalić, że
przeczytałam przez ten okres coś pasjonującego? Nie. Za to nakupowałam mnóstwo
i nie mogę się doczekać, żeby zacząć nadrabiać zaległości książkowe. Skoro nie
mam książek pomyślicie na pewno, z czym do was przychodzę. Może z chęcią
niemego monologu na tematy z blogiem książkowym niezwiązane, a może z zamysłem
podzielenia się refleksjami na temat… Tak, SERIALU! Serialu, który
stanowi jedyny powód, dla którego w ogóle włączam telewizję. Jestem jej bowiem
przeciwna. Choć może nie tyle samej telewizji, co programom. Czasem mam
wrażenie, że chcą nas ogłupić (a da
się jeszcze bardziej?). „Hell’s Kitchen”, gdzie kucharze harują jak
woły tylko po to, żeby szef kuchni przy degustacji rzucił w nich tym, co akurat
przez nieuwagę była krzywo położone na talerzu lub po prostu mu się nie
podobało. Trochę sadystyczne, nie sądzicie? Meh, ale nas to bawi. Od
telewizji nie oczekujemy programów, które mają do przekazania więcej, ale po
prostu rozrywki. I to rozrywki na jak najniższym poziomie.
„Po katastrofie morskiej na bezludnej wyspie
zostaje odnaleziony milioner.
Gdy mężczyzna wraca do cywilizacji, postanawia walczyć ze złem i łapać przestępców.”
Gdy mężczyzna wraca do cywilizacji, postanawia walczyć ze złem i łapać przestępców.”
Brzmi zachęcająco? Coś nie bardzo. Kolejne sztampowe przygody gościa a’la Spiderman. Choć serial był reklamowany równie głośno co „Gra o Tron”, odnoszę wrażenie, że jest mniej popularny, a szkoda. Nie obyło się również bez porównań obu produkcji. Ludzie… Jak można porównywać serial akcji z serialem fantasy? Przecież to dwa różne gatunki. Co chcemy porównać? Równie dobrze możemy zestawić ze sobą „Labirynt Fauna” i „Zieloną milę” – zastanówmy się, po czym określmy, który z tych filmów był lepszy. Jesteście w stanie? Ukłony w waszą stronę.
Serial „Arrow” to współczesna historia Zielonej Strzały, superbohatera komiksów DC Comics. Po
5 latach od katastrofy morskiej miliarder Oliver Queen (w tej roli ciachowaty Stephen
Amell), jak dotąd uznawany za zmarłego, zostaje odnaleziony na bezludnej wyspie
na Pacyfiku. Kiedy powraca do domu, rodzina zauważa, że pobyt na wyspie bardzo
go odmienił (O, serio? A ja myślałam, że on sobie wczasy zrobił...). Oliver próbuje pojednać się z najbliższymi i swoją byłą dziewczyną
Laurel Lance (Katie Cassidy), jednocześnie kreując swoją sekretną tożsamość.
Odtąd za dnia Oliver jest bogatym, beztroskim i nieostrożnym kobieciarzem,
jakim zwykł być, natomiast pod osłoną nocy jako Zielona Strzała walczy ze złem
i stara się przywrócić miasto do jego dawnej świetności.
Jeżeli miałabym postać głównego bohatera przyrównać
do jakiejkolwiek innej, przyrównałabym do Geralta. Tak, Geralta z Rivii –
bohatera książek Andrzeja Sapkowskiego. Może to przez to, że jako temat
maturalny wybrałam twórczość tego autora, a może przez to, że obaj bohaterowie
są typem bohatera conradowskiego. Podobnie jak wiedźmin, Arrow również
walczy w obronie ludzi, dla ludzi, ale czy człowiek dla samego siebie nie jest
największym zagrożeniem? Mamy więc wyrzuty sumienia, sprawiedliwość, krew (oj
tak, dużo krwi) i poczucie misji. Mimo, że obaj mają wpojony do głowy kodeks,
którego pierwsze przykazanie brzmi: NIE ZABIJAJ, obaj to robią. Wybierają „mniejsze
zło” kierowani przekonaniem, że tak właśnie powinni. Chcą chronić ludzi przed
niebezpieczeństwami: wiedźmin przed potworami, Oliver przed tymi, którzy
zatruwają jego miasto. Chcąc chronić ludzi, muszą jednak złamać swoje święte zasady i
robią to, proszę państwa, w brawurowym stylu. Mimo mojego porównania, (z którym
podejrzewam, że większość się nie zgodzi) Amell stworzył bardzo oryginalnego
bohatera. Oryginalnego pod każdym względem. Zdania na jego temat, jak to zwykle
bywa w tego typu produkcjach są podzielone. Zarówno wśród pozostałych
bohaterów, jak i wśród widzów. Możemy więc spotkać się niejednokrotnie z
określeniami „bohater” lub „seryjny morderca”, co tylko uwydatnia wielowymiarowość
tej postaci. Oliver nie jest sztuczny, co dla mnie jest bardzo miłym
zaskoczeniem ze strony twórców (USA; kto wie o co chodzi?). Przedstawiono go wraz ze wszystkimi wadami i
zaletami, postawiono przed wyborami, które wcale nie są proste. Dzięki temu
możemy zobaczyć, że Queen jest przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości, a
nie wyidealizowanym bohaterem, którego bardzo prosto przychodzi nam
zaszufladkować.
W serialu przeplatają się wzajemnie dwa czasy:
przeszły i teraźniejszy. W tym teraźniejszym obserwujemy jak Oliver wraca do
domu i, na pozór, do normalnego życia, rozpoczynając jednocześnie swoją misję
oczyszczania miasta. Akcję mamy ubarwianą szczegółami z przeszłości (nie tylko
głównego bohatera). Jesteśmy świadkami pobytu na wyspie i bestialskiego
traktowania mężczyzny. Widzimy również zmiany jakie zaszły w „Zakapturzonym” od
czasu powrotu. To powoduje, że chcemy o głównym bohaterze wiedzieć więcej, znać
lepiej jego motywy i zasady, którymi się kieruje. Ja razem z nim przeżywałam
całą gammę emocji, uważnie śledziłam jak przemyka ciemnymi ulicami przyodziany
w kaptur i walczy z przestępczością. Razem z nim odkrawałam tajemnice, których
wcale nie chciałam odkryć.
Podsumowując:
Już dawno nie oglądałam
w telewizji tak dobrego serialu. Jeżeli spodziewacie się dogłębnej analizy
psychologicznej człowieka, który 5 lat mieszkał na „bezludnej” wyspie, nie obiecujcie
sobie zbyt dużo. Serial jest dobry sam w sobie – jako niezobowiązująca forma
rozrywki. Odskocznia od codzienności krzykliwego „Dlaczego ja?” czy
niby-życiowego reportażu o wymownym tytule „Dzień, który zmienił moje życie”.
Zatem jeśli lubicie wartką akcję i wielowymiarowych bohaterów, to coś dla was.
Z mojej strony – gorąco polecam!
Nie słyszałam nigdy o tym serialu, ale ja zresztą mało oglądam telewizji, jednak muszę koniecznie zrobić wyjątek i zobaczyć „Arrow”, bo tak go świetnie zaprezentowałaś, że już czuje przyjemny dreszczyk emocji.
OdpowiedzUsuń"Zielona strzała"? Matko, nie uwielbiam spolszczeń angielskich tytułów. ;) Ja wolę "Arrow" i niech tak zostanie. Uwielbiam ten serial. Ja w ogóle uwielbiam filmy/seriale poruszające temat bohaterów z komiksów.
OdpowiedzUsuńPierwszy raz słyszę o tym serialu :)
OdpowiedzUsuńSŁyszałam, że niezły serial, faktycznie ;> A co do matury, to pisałam ją rok temu i w tym okresie przedmaturalnym miałam bardzo dużo weny i ochoty na czytanie książek ;) Ale z nadrabianiem zaległości było śrenio. W kązdym razie, apropos Castora... Nie, jeszcze nie wzięłam się za trzecią część i nic na to poradzić nie mogę. Obowiązki i inne książki przeszkadzają, a raczej, może łądniej to nazwę, uniemożliwiają mi powrót do przygód Felixa, ale znów mam większą ochotkę i może przeskoczy ta książka kilka miejsc w kolejce do przeczytania xD
OdpowiedzUsuńdziekuje ;) Tak, 30min cwiczenia na brzuch z mel i abs 8min ;) + brzuszki ;)
OdpowiedzUsuńDokładnie- "Arrow" stanowi dobrą odskocznię od codzienności i wciąga tak niesamowicie, że na chwilę zapomina się o całym świecie. ;) Niestety z powodu matur musiałam przerwać jego oglądanie, ale teraz, jak w w końcu jestem Po mogę zabrać się za śledzenie kolejnych misji Olivera. *.* :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!